„Ja modliłem się za ciebie, abyś nie utracił swojej wiary”.
Wybranie – jak mówi św. Paweł – nie zależy od człowieka, który czegoś pragnie albo o coś się ubiega, ale od Boga, który okazuje miłosierdzie (zob. Rz 9, 16). Bóg dał mi tę łaskę, że wychowałam się w rodzinie katolickiej, a więc już jako dziecko dowiedziałam się, że oprócz rodziców jest jeszcze Ktoś, kto mnie kocha, troszczy się i do kogo zawsze mogę się zwracać. Co niedziela chodziliśmy na Mszę Świętą, lecz w miarę dorastania inne rzeczy (jak np. oglądanie filmów, czytanie książek itp.) stawały się dla mnie ciekawsze niż jakaś tam nudna godzina w kościele. Coraz częściej zastanawiałam się po co mam tam chodzić, skoro mogę rozmawiać z Bogiem tu gdzie jestem. Tak oto w wieku 12 lat przestałam chodzić do kościoła, wychodząc z założenia, że to mi nic nie daje i nic nie wnosi do mojego życia. Potem było przygotowanie do bierzmowania, z którego pamiętam jedynie mnóstwo regułek do zaliczenia, będących dla mnie jakąś niepraktyczną – a więc bez znaczenia – teorią. Sam moment bierzmowania traktowałam jako pewien obrzęd i nic więcej. Zastanawiałam się jedynie potem, co ten Duch Święty może we mnie zrobić, skoro ja nawet nie czuję, że przyszedł.
Po 1,5 roku tenże Duch Święty pokazał, że może zrobić znacznie więcej niż jestem sobie w stanie wyobrazić. Otóż na lekcji religii w I kl. L.O. ksiądz na zaliczenie semestru zadał nam do przeczytania Ewangelię wg św. Mateusza. Skoro trzeba ją było zaliczyć, to jako „pilna uczennica” zabrałam się za jej czytanie. Zaczęłam czytać i tamtego wieczoru nie mogłam się oderwać od Biblii. Czytałam historię o Jezusie i z każdym kolejnym zdaniem coraz bardziej zachwycała mnie Jego mądrość, Jego sposób postępowania, poruszała mnie Jego dobroć, Jego miłosierdzie wobec cierpiących… Patrzyłam na Człowieka, słuchałam Jego słów i byłam coraz bardziej oczarowana pięknem Jego Osoby. Co więcej z każdym zdaniem umacniało się we mnie przekonanie, że to właśnie Jego postępowanie jest życiem prawdziwym, że to wszystko, co On mówi w Ewangelii to właśnie jest prawda i nie ma innej, nawet jeśli z pozoru brzmi ona paradoksalnie, jak 8 błogosławieństw. Odczułam bardzo wyraźnie, iż dokładnie tak mam żyć, że to jest jedyna droga życia dająca prawdziwe szczęście. Zrozumiałam jednocześnie, jak bardzo moje myślenie i postępowanie jest inne od Jezusowego. To był taki duchowy „przewrót kopernikański”, bo dziś mogę śmiało powiedzieć, że to wtedy odkryłam w Chrystusie „słońce” dla mojego życia, słońce wokół którego moje życie – niczym ziemia – ma krążyć, bo taka jest po prostu jego natura, bo tak zostałam stworzona.
Jednocześnie ta lektura Ewangelii zrodziła we mnie tęsknotę za doświadczeniem żywej obecności Chrystusa. Zazdrościłam apostołom, że mogli być tak blisko Niego, że mogli z Nim chodzić i uczyć się od Niego. Było mi żal, że ja już tak nie mogę. Gdy czytając fragment o ustanowieniu Eucharystii usłyszałam słowa znane już ze Mszy Świętej, nagle stało się dla mnie jasne, że On jest tak samo blisko mnie, jak był blisko apostołów owe 2000 lat temu. Odkryłam, że On nadal żyje, że pozostał dla mnie w Eucharystii. Miałam wrażenie, jakby wszystkie wcześniejsze „regułki” katechizmowe wykuwane na pamięć, nagle mi się przypomniały i połączyły w logiczną całość, niejako „ożywając” we mnie. Odtąd zaczęłam jak najczęściej chodzić na Mszę Świętą i wykorzystywałam wszelką nadarzającą się okazję, aby adorować Go w Najświętszym Sakramencie. Doświadczałam jak każde słowo wypowiadane przez księdza podczas sprawowania Mszy Świętej wprowadza mnie jeszcze głębiej w tę wielką tajemnicę naszej wiary. Mogłam być przy śmierci Jezusa, przy Jego zmartwychwstaniu i przyjmować w siebie Jego życie, Jego samego, a wraz z Nim Ojca i Ducha. „Obrzęd”, który wcześniej mnie nudził i wydawał mi się bez żadnego związku z moim codziennym życiem – do tego stopnia, że postanowiłam z niego zrezygnować – teraz stał się dla mnie źródłem życia, a ofiarowanie wraz z ofiarą Jezusa siebie samej i wszystkiego co wypełniało moje dni, stało się naturalną potrzebą mego serca. Tak oto Bóg wszedł na nowo w moje życie i zaczął je stopniowo przemieniać swoją łaską, a ja czułam, jakbym się narodziła na nowo i dopiero teraz zaczęła prawdziwie żyć.
Pragnienie bycia coraz bardziej podobną do Niego wciąż we mnie wzrastało, lecz zupełnie nie wiązałam tego z powołaniem do życia zakonnego. W mojej wyobraźni wciąż tkwił obraz życia rodzinnego. Odkąd pamiętam chciałam zostać nauczycielką matematyki, wyjść za mąż, mieć przynajmniej trójkę dzieci i mieszkać w domu, który posiadałby wielką biblioteką. Tak więc teraz, po spotkaniu Jezusa, jeszcze bardziej cieszyłam się tą myślą, wyobrażając sobie, jak będę mogła swoją postawą przekazywać moim uczniom te wartości, którymi żyje Jezus i jak z mężem będziemy pomagać sobie nawzajem w pogłębianiu relacji z Jezusem, by potem wprowadzać w tę relację także nasze dzieci itd.
Z czasem jednak podczas Adoracji Najświętszego Sakramentu zaczęły pojawiać się we mnie myśli, żeby żyć tylko dla tej Obecności, żeby trwać przy Nim, żeby całe moje życie oddać Jemu, tak jak On mi daje swoje każdego dnia w Eucharystii. Te myśli stawały się coraz częstsze i zarazem rodziły pewność, że Jego Eucharystyczna Obecność mi wystarczy, że tu w Nim jest wszystko. Zastanawiałam się, czy to można nazwać powołaniem, czy tak to wygląda i pytałam Go czy to pragnienie, które rośnie we mnie jest też Jego pragnieniem, czy tylko moim. Podczas Triduum Paschalnego, adorując Go w Najświętszym Sakramencie, stało się dla mnie jasne, że On sam mi dał to pragnienie, a więc chciał tego, zanim jeszcze ja zapragnęłam. Byłam wtedy w III kl. L.O. i do dziś pamiętam ten ciepły kwiecień, kiedy wracałam z niesamowitą radością do domu, wiedząc, że moje życie jest już Jego i tylko Jego, że skończę liceum i zostanę siostrą. Nie miałam zielonego pojęcia do jakiego zgromadzenia mam wstąpić, ale byłam pełna pokoju, wypływającego z pewności, że On sam się tym zajmie, że On sam mi wskaże moje miejsce.
Kolejne światło przyszło 3 miesiące przed maturą na skupieniu na temat rozeznawania powołania u księży Jezuitów w Częstochowie. Rozważałam wtedy jeszcze raz dary otrzymane od Pana, moje marzenia wcześniejsze i obecne oraz starałam się usłyszeć, co Bóg mówi do mnie. To wtedy trwając przed Nim w Najświętszym Sakramencie uświadomiłam sobie jeszcze dobitniej, że moja ogromna pasja nauczania, jaką w sobie czułam, nie dotyczyła już jedynie przekazywania konkretnej wiedzy. Zrozumiałam, że ona wypływała z ogromnego pragnienia ukazywania uczniom piękna wartości ewangelicznych przez przykład własnego życia. Miałam wystarczającą świadomość własnego niepodobieństwa do Jezusa, żeby być przekonaną o konieczności codziennej Adoracji i czytania Słowa Bożego. Wiedziałam, że tylko w ten sposób Chrystus będzie mógł upodobnić mnie do siebie i uczynić swoim świadkiem. Jednocześnie po raz pierwszy zaczęłam dostrzegać pewne ograniczenie w zawodzie nauczycielki: mogę nieść Chrystusa uczniom w szkole, ale co z resztą ludzi na świecie? Odczułam, iż nie mogę zatrzymać się jedynie na jednej grupie, że każdy powinien poznać Jezusa przez Ewangelię i odkryć Jego obecność w Eucharystii, tak jak ja tego doświadczyłam. Zastanawiałam się w jaki sposób można dotrzeć do wszystkich i jakie zgromadzenie ma tak szerokie pole swojej misji. Nie znałam odpowiedzi na te pytania, ale tak oto moje pierwotne marzenie, aby zostać nauczycielką w sposób naturalny i definitywny zeszło na dalszy plan. Wiedziałam już, że zgromadzenie do którego wstąpię nie będzie prowadzić szkół, ale będzie mieć wieczystą Adorację Najświętszego Sakramentu. Miałam wówczas wyobrażenie, że taka Adoracja jest tylko w zgromadzeniu klauzurowym, tymczasem ja z moim temperamentem nie byłam nawet w stanie wyobrazić sobie siebie jako osoby żyjącej za klauzurą. Ponadto czułam, iż potrzeba bym szła do ludzi, a nie odcinała się od nich. Pojawiły się wtedy z jednej strony myśli, że może ja chcę czegoś, co nie istnieje, lecz z drugiej – przychodziło odczucie pewności, że to pragnienie nie ma swojego źródła we mnie, że jest Jego darem i że skoro On je dał, tzn. że musi gdzieś być miejsce jego realizacji. Widząc jak do tej pory mnie prowadził zwyciężyła we mnie ufność w to, że On sam zatroszczy się bym owe „miejsce spełnienia” odkryła. Opuszczając dom rekolekcyjny wzięłam leżące przy wyjściu ulotki kilku zgromadzeń, m. in. Sióstr Uczennic Boskiego Mistrza. Przeczytałam na niej pierwsze zdanie: „zgromadzenie kontemplacyjno-czynne z wieczystą Adoracją…” I… szok, że naprawdę istnieje to, czego tak bardzo pragnę oraz jednoczesna radość, że Bóg pozwolił mi to znaleźć. Czytałam dalej: „z miłości do Jezusa Eucharystycznego rodzi się nasze apostolstwo eucharystyczno-kapłańsko-liturgiczne…” Czułam się, jakby ktoś ubierał w słowa moje wewnętrzne pragnienia i nadawał im konkretny kształt. Nie miałam żadnych wątpliwości, że to właśnie jest miejsce, które sam Bóg dla mnie wybrał.
Moi rodzice nie mogli się pogodzić z podjętą przeze mnie decyzją. Zaczęły się próby odwiedzenia mnie od tego zamiaru. Tata uważał, iż to marnowanie życia i że będąc nauczycielką także mogę codziennie chodzić do Kościoła. Dla mojej mamy natomiast życie zakonne było najcięższą ze wszystkich możliwych dróg życia. Przekonywali mnie oboje, żebym najpierw skończyła studia i potem zdecyduję, że zakon mi nie ucieknie, a studia zawsze się przydadzą. W końcu dałam się przekonać. Rozpoczęłam studia, lecz mimo wielu uroków studenckiego życia czułam, iż nie jestem na swoim miejscu. Nie mogłam odnaleźć w swoim sercu dawnego pokoju. Miałam wrażenie, że mijam się ze swoim życiem i z każdym dniem coraz mocniej czułam, iż nie chcę tak dłużej żyć. Perspektywa 4 kolejnych lat na studiach wydawała mi się wiecznością i dlatego zdecydowałam – ku rozpaczy rodziców, a zwłaszcza mojego taty – że przerywam je po pierwszym roku. Tak też zrobiłam i oto 8 września 2000 roku wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr Uczennic Boskiego Mistrza. Opowiadając innym o swoim powołaniu zazwyczaj śmieję się z tego, że chcąc tak bardzo być nauczycielką, zostałam na zawsze uczennicą. Ale znalazłam najlepszego Nauczyciela na świecie. Uczę się od samego Boskiego Mistrza 🙂
I oto ostatnia refleksja: każde powołanie jest Bożym darem, ogromnym skarbem, który jednak – jak mówi św. Paweł – „nosimy w naczyniach glinianych, aby z Boga była owa przeogromna moc, a nie z nas” (2Kor 4,7). Doświadczyłam bardzo mocno, jak sam Bóg troszczył się o to, abym tego daru nie zmarnowała. Pan Jezus przed swoją męką powiedział do Piotra: „Szymonie, Ja modliłem się za ciebie, abyś nie utracił swojej wiary” (Łk 22,32). Dla mnie osobiście są to słowa wyrażające najpełniej troskę Pana o ucznia, którego powołał. W moim życiu było bowiem tak wiele różnych momentów, kryzysów, wypierania się Jezusa, iż wiem, że jedynie dzięki Jego modlitwie za mnie, jestem dziś tym, kim jestem oraz jestem nadal tu, gdzie jestem. Jestem pewna, że to jedynie z tej modlitwy – podobnie jak to było w życiu Piotra – wypływało wszelkie światło ukazujące mi moje błądzenie; to z niej rodziło się we mnie każde pragnienie powrotu do Niego; to jej owocem była każda najmniejsza zmiana myślenia i postępowania. Ta modlitwa Jezusa za mnie – która wciąż trwa i nie przestanie trwać (zob. Hbr 7,25; 9,24) – jest jednocześnie całą moją gwarancją wytrwania na tej drodze, na którą mnie powołał.
Kimkolwiek jesteś Ty, który teraz czytasz to świadectwo, jakakolwiek jest Twoja przeszłość i niezależnie od tego jakie jest Twoje „dziś”, wiedz, że Jezus Chrystus teraz i zawsze modli się za Ciebie, abyś nie utracił swojej wiary. Możesz usłyszeć tę modlitwę trwając przed Nim w Najświętszym Sakramencie. Przyjdź do Niego i doświadcz sam. Zabierz ze sobą Jego słowo zapisane w Biblii. Usłysz, co mówi o Tobie i Twoim życiu. A ja łączę się z Jezusem w modlitwie za Ciebie.
s. M. Michaela Zych